Rozdział
11 *Frank* poniedziałek, listopad 1994
Obudziłem
się, już w nowym pokoju. Dotychczasowe życie zdawało się być już tylko złym
snem. Zamierzałem się zmienić, nie tyle dla mamy co dla samego siebie. Trzeba
jakoś zaliczyć ten rok, trzeba wziąć się w garść. Nie wiem dokładnie, co
miałbym w sobie zmienić, ale wiedziałem, że nie mogę dalej żyć tak, jak
dotychczas. Trzeba się przysłowiowo ‘ogarnąć’!
Godzina 6.45… Tak, wstawać o czasie też trzeba
się nauczyć. Żadnych więcej spóźnień do szkoły, szeptał głosik ambicji w mojej
głowie. Powoli podniosłem się do pozycji siedzącej i raz jeszcze przyjrzałem
się przystrojonemu już pokojowi. Ściany były pokryte ciemno fioletową barwą, co
sprawiło, że od razu polubiłem ten pokój. Okno zasłonięte czarnymi zasłonami,
co tylko podkreślało mroczny urok tego miejsca. Naprzeciwko łóżka znajdowały
się ciemnobrązowe drzwi prowadzące na korytarz. W moim małym królestwie znajdowała
się jeszcze średniej wielkości szafa i biurko, oba meble były takiego samego
koloru co drzwi. Oj, jakże mógłbym zapomnieć, w kącie tuż przy oknie, na
honorowym miejscu znajdowała się kremowa miłość mojego życia. Chodź strasznie
korciło mnie, by do niej podejść i wspólnie stworzyć nową magię,
przetransportowałem się jedynie do okna i odsłoniłem zasłony. Widok był
naprawdę piękny. Tuż za ulicą i sąsiednim pasmem domów znajdował się las.
Właściwie, otaczał on całe osiedle. To miejsce wyglądało bardzo przytulnie. Aż
chciało się zmieniać życie na lepsze.
Na
piętrze znajdowały się tylko trzy pokoje i łazienka. Wszystkie one, były ładnie
urządzone przez poprzednią właścicielkę. Na szczęście pozwalała ona jednak
wprowadzić kilka zmian, dlatego razem z mamą przystroiliśmy go tak, by wszystko
nam się podobało. Z racji, że ona zajęła
pokój z łazienką na parterze można by powiedzieć, że całe piętro należało do
mnie. Podobno wszystkie domy w tej okolicy były zbudowane tak samo, parter
zajęty przez duże pomieszczenie łączące kuchnię z salonem oraz oddzielny pokój
z osobistą łazienką, na piętrze zaś znajdowały się trzy pokoje i duża łazienka…
Tam właśnie się udałem w celu skorzystania z toalety oraz prysznica.
Owinięty
ręcznikiem udałem się na dół i nastawiłem ekspres z kawą. Mama z pewnością
jeszcze spała… Nic dziwnego, cały wczorajszy wieczór spędziła na przystrajaniu
mieszkania. Muszę przyznać, że naprawdę się spisała. Dom wglądał olśniewająco,
był doskonały w każdym calu. Wyjąłem z lodówki mleko, a z jednej z szafek
wyciągnąłem płatki śniadaniowe. Nalałem kawy do ogromnego kubka, który i tak
nie zaspakajał mojego pragnienia kofeiny, a w małej misce przyrządziłem posiłek
i łapiąc oba naczynia jednocześnie udałem się znów do mojego pokoju z
przewlekłą myślą ‘nie wyjeb się, błagam’.
Jakimś
cudem mi się udało. Postawiłem śniadaniowy zestaw na biurku i podszedłem do
szafy w celu znalezienia rzeczy, które dziś przystroją moje szkarłatne ciało. Z
szuflady wyjąłem parę czarnych bokserek… Dobry początek. Spędziłem około pięciu
minut na staniu i patrzeniu się w ubrania,
z których żadne nie wydawało mi się odpowiednie dla dzisiejszego dnia.
Wyszperałem parę szarych, poprzecieranych na kolanach rurek i czarną koszulkę z
podobizną Jimi’ ego ozdobioną czerwonymi akcentami. Uznałem, że w połączeniu z
również czerwonymi trampkami stworzy to bardzo stylową kombinację. Po założeniu
wszystkich z tych rzeczy, zmierzwiłem mokre jeszcze włosy i zabrałem się za
spożywanie śniadania. Zegar wskazywał 7.30, mam jeszcze 15 minut do przyjazdu
autobusu szkolnego…
Tak,
kolejny plus na temat tego miejsca to autobus szkolny. Spakowałem wszystkie
potrzebne na dziś rzeczy do torby i udałem się jeszcze raz do łazienki. Umyłem
zęby, brutalnie wtarłem we włosy trochę żelu doprowadzając je do tak zwanego
‘artystycznego nieładu’. Trzeba przyznać, że wyglądałem całkiem nieźle, być
może ten dzień naprawdę okaże się czymś na wzór nowego rozdziału, naprawdę
chciałem w to wierzyć.
Zszedłem
na dół, na nogi założyłem stare, przetarte trampki, na szyi zawiązałem czarną bandamę.
Spojrzałem na termometr, który wskazywał że temperatura wynosiła jedynie
dziesięć stopni. Chwyciłem czarną bluzę z kapturem i wyszedłem na zewnątrz,
zamykając za sobą drzwi na klucz.
Mama
mówiła mi, że autobus zatrzymuje się tuż przed domem więc skierowałem się
wprost w stronę ulicy. Zdziwiłem się, że na chodniku stoi dwóch chłopaków,
którzy prawdopodobnie czekali na ten sam środek transportu. Nic jednak
dziwnego, dowoził on dzieciaki do jedynego centrum edukacyjnego miasta. Nigdy
nie uważałem tego za dobry pomysł, by wszystkie szkoły znajdowały się w jednym miejscu,
bo nie raz zdarzyło mi się oberwać od kolesi ze starszych, o wiele starszych,
roczników.
Od
razu można było zauważyć, że tych dwoje jest rodzeństwem. Pomijając fakt, że
stali oni w przed tym samym budynkiem, który notabene znajdował się naprzeciw
mojego domu, mieli oni podobną postawę a jeden z nich wręczał drugiemu kanapki
zapakowane w papier. Różnica wieku wynosiła nie więcej niż pięć lat. Jeden z
braci był lekko wyższy od drugiego. Kolejną różnicą jaką zarejestrowałem był
styl. Młodszy, a zarazem niższy z nich, miał na sobie zwykłe, proste jeansy i
obszerną pomarańczową bluzę. Na jego ręce znajdował się gips. Starszy zaś… O
dziwo ubrany był podobnie do mnie. Na nogach miał czarne rurki, na stopach
zielone conversy. Górna część garderoby była zasłonięta czarną, skórzaną kurtką
a szyja owinięta szalem w kolorze identycznym jak jego trampki. Wyglądał naprawdę
dobrze.
W miarę tego, jak zbliżałem się do postaci
byłem w stanie dostrzec więcej szczegółów. Kaptur pomarańczowej bluzy zasłaniał
prawie całkowicie krótkie, blond włosy. Chłopak miał około 1,60 wzrostu… Może
się wydawać, że nie jest to zbyt wiele jak na chłopaka mającego około 15 lat
ale nie zmieniało to faktu, że i tak był ode mnie wyższy. Gdybym porównał się
do starszego chłopaka, między nami powstałaby różnica około 10 cm. Przyjrzałem
się dokładniej jego twarzy. Miał duże oczy, których barwy nie byłem w stanie
dostrzec z tak dalekiej odległości. Jego rysy były niesamowicie delikatne,
można by nawet rzec iż dziecięce. Blade lico zakrywały częściowo kruczoczarne
włosy… Znajome włosy… Skąd ja mogłem kojarzyć tego człowieka?
O
kurwa, jego, mać! To ten sam człowiek, na którego wpadłem w szpitalu. Ten
człowiek, który bez zastanowienia zgniótłby mnie na kwaśne jabłko, gdyby nie to
że z sali obok wychylił się lekarz. Zbyt dobrze pamiętam tę furię w jego
zielonych oczach, której nie rozumiałem,
bo w końcu nie zrobiłem niczego aż tak strasznego. On nie może mnie
poznać!
Momentalnie założyłem na siebie bluzę, a na
głowę zaciągnąłem kaptur. Oczy wlepiłem w podłoże i ze zdenerwowaniem ustawiłem
się niedaleko osobnika, który był w stanie mnie zabić tylko dlatego, że
przypadkiem na niego wleciałem. Na moje szczęście autobus przyjechał tuż po
chwili, zatrzymując się tuż przede mną. Pośpiesznie wszedłem do środka i
zająłem miejsce na końcu. Bracia usiedli razem, w środkowej części autobusu.
Czarnowłosy od razu skierował się na fotel, a jego młodszy brat chciał przywitał
się prawie ze wszystkimi, rzucając mimochodem oko również i na mnie. Wiele osób
pytało go o gips znajdujący się na jego ręku, a później uważnie słuchało historii,
o tym jak został pobity. Tak dużo ludzi przejęło się jego losem. Chciałbym,
żeby to mną interesowało się aż tyle osób. No dobrze, trzeba się ogarnąć. Może
kiedyś to ja będę w centrum… Tylko czy ja na pewno tego chcę? Wiadomo, że miło
byłoby mieć kogoś kto by się o mnie troszczył, bez względu na wszystko. Może
wystarczyłaby mi tylko jedna osoba?
Czarnowłosy
patrzy na mnie, o kurwa. On na mnie patrzy… Nawet specjalnie wychylił głowę!
Rozpoznał mnie? Pewnie tak, ciekawe czy zdążę dojść do szkoły zanim zdemoluje
mą twarz. Usiadł. Zastanawiam się, dlaczego aż tak przeraża mnie ten chłopak,
oczywiście był ode mnie większy i zapewne silniejszy ale zdarzało mi się już
bić z większymi niż on. Budził we mnie dziwne emocje, w których między innymi
wyczuwałem ogromny strach. Jakby był jakimś potworek, który wychodzi spod łóżek
dzieci, gdy te śpią. Najgorsze w całej tej popierdolonej sytuacji jest to, że
na dobrą sprawę nie mam pojęcia o co mu chodzi. No dobrze, wleciałem na niego,
wyzywaliśmy się… Ale no kurwa, żeby od razu chcieć mnie zabić?
Nienawidzę
chemii. Wolałbym już spędzić całą godziną z rozwścieczonym zielonookim, niż
siedzieć tutaj przez 45 minut… Nie no, może przesadzam. Na pewno przesadzam!
Jeśli chodzi o zielonookiego, to patrzył na
mnie całą drogę do szkoły, po wyjściu z autobusu. Gdy przyjrzałem się mu
uważniej, zdziwiłem się, że jego oczy nie pałają wściekłością, lecz czymś na
wzór ciekowości, zaintrygowania. Może myślał, jakbym wyglądał bez kilku zębów i
z podpuchniętym okiem?
Na
szczęście okazało się, że nie chodzimy do tej samej szkoły. On razem ze swym
bratem udał się do tej znajdującej się naprzeciwko, w której miałem się zgłosić
dzisiaj po lekcjach. Hugh zadzwonił do mnie wczoraj, powiedział że musi ze mną
pogadać. Po jego głosie było słychać, że coś go niepokoiło… Bądź co bądź, znamy
się już ponad dwa lata, potrafiłem to wyczuć. Mieliśmy już trzecią lekcję, a go
wciąż nie było w szkole…
-Iero!
– Stara, pomarszczona kobieta spoglądała prosto w moje oczy, cóż mogę poradzić…
Chemia jest do dupy, nie zmienię tego.
-Przepraszam,
proszę pani.- Pomimo beznadziejności przedmiotu, którego uczyła, kobieta była
naprawdę sympatyczna. Dobrze wiedziała jakie mam podejście do chemii i w pełni
to rozumiała, nie wymagała zbyt wiele, ale nie znosiła gdy ktokolwiek w ogóle
nie zwracał na nią uwagi.
-
To już Twoja 5 jedynka a mamy dopiero listopad. Weź się do roboty, bo nie
będzie już tak wesoło.
Lekcje
skończyły się strasznie szybko. W budynku znajdującym się naprzeciwko miałem
stawić się tuż po zakończeniu zajęć. Przeszedłem przez bramę mojej szkoły i
ruszyłem w przez ulicę. Zauważyłem kilka osób palących za rogiem, a wśród nich
był nie kto inny jak Hugh.
-Siema
Zjebie!- Wykrzyczał, gdy tylko zobaczył moją twarz i pożegnał się z dziewczyną,
z którą właśnie rozmawiał. – Wiedziałem, że Cię tu znajdę! – Jego głos
przepełniony był niepokojem, a twarz nie ukazywała jak zawsze radosnej mordy.
-Hej
Skurwielu, co z Tobą?- Uścisnąłem go przyjaźnie po czym usiedliśmy na ziemi,
przy murku i odpaliliśmy papierosy.
-Cóż,
nie jest zbyt kolorowo. Jest wręcz chujowo…
Tak
też w pięć minut streścił mi cały swój poprzedni tydzień, wyjście ze szpitala,
codzienne kłótnie z rodzicami, pakowanie toreb i kartonów…
-Stary
nie możesz mi tego zrobić… - Nie mogłem tego pojąć. Chciałem krzyczeć, płakać…
to znaczy, dać komuś po ryju.
-Wiem
Frank, uwierz mi, że sam nie mogę tego zrozumieć. Przecież dalej będziemy się
widywać, nie wyjeżdżam aż tak daleko… - Ta, zachodnie wybrzeże wcale nie jest w
chuj daleko od ukochanego przez naszą dwójkę Jersey.- Jakoś to będzie… - Uścisnął
mnie mocno, a ja stałem jak ostatni palant z totalnym mętlikiem w głowie.
Miałem tylko nadzieję, że jeszcze kiedyś go zobaczę.
Oznajmił,
że musi wracać, bo wyjeżdżają już dzisiaj. Chciał tylko odebrać papiery ze
szkoły, i oczywiście pożegnać się ze mną.
Cała
sala była pełna rozszalałych dzieciaków. Gdyby nie to, że mój jedyny przyjaciel
właśnie wyjechał gdzieś w pizdu daleko, pomyślałbym że to jakiś popierdolony
koszmar. Podszedłem do dziewczyny z plakietką ‘ Chętnie Pomogę’. Nie mogłem
powstrzymać śmiechu, gdy tylko ją dostrzegłem. Miała na oko tyle samo lat co
ja, ewentualnie była z dwa lata starsza. Ubrana w luźną jaskrawo-różową sukienkę.
W swoich blond włosach spiętych w wysokie kitki wyglądała jak pierdolona lalka
Barbie.
-Witaj
przystojniaku, w czym mogę Ci pomóc? – Odruch wymiotny numer jeden…- Czekaj, to
Ty jesteś Frank? Wszyscy na Ciebie czekają słodziaku!- Odruch wymiotny numer
dwa… - Chodź, zaprowadzę Cię do Twojej grupy. Aj nie wypada się tak spóźniać…
Niegrzeczny z Ciebie chłoptaś…- Numer trzy.
Na
szczęście nie odezwała się już więcej. Zaprowadziła mnie do mniejszej sali,
gdzie w szkolnych ławkach siedziało maksymalnie piętnaście osób. Na czele grupy
znajdował się starszy mężczyzna, prawdopodobnie nauczyciel…
-O,
widzę że nasza zguba w końcu się odnalazła.-Jego głos był przyjemny, lekko
zachrypnięty. Miał około 40 lat, choć jego włosy były całkowicie siwe a na
twarzy widoczne były liczne zmarszczki. Podszedł bliżej, przez co tylko ja i
lalka Barbie mogliśmy go usłyszeć.- Nazywam się Steven Wend, Ty zapewne jesteś
Frank?
-Tak,
Iero… - wymamrotałem, po czym uścisnąłem wyciągniętą w moją stronę dłoń
mężczyzny.
-Miło
Cię widzieć, usiądź proszę.
Skierowałem
się więc posłusznie do ławek, rozglądając się jednocześnie po zebranych tu
ludziach. Wątpię, żeby którekolwiek z nich, zjawiło się tu z własnego wyboru.
Widziałem masę tęgich osiłków, jednak nie takich, którzy wyglądaliby na
agresorów. Taki po prostu mieli styl, a pomijając go, mogli okazać się
sympatycznymi chłopakami. Kilka dziewczyn, ubranych raczej niedbale, bez stylu,
odprowadzało mnie wzrokiem, kiedy przemierzałem rząd ławek.
Kurwa,
kurwa, kurwa… Co On tu robi?! Wręcz
wyczułem jego spojrzenie, obserwował każdy mój ruch. Na samym końcu sali
siedział, kto by się spodziewał, nie kto inny jak Zielonooki… Czy ten dzień
może być jeszcze gorszy ?
Nic tylko czekać, jak dalej potoczy się sytuacja. Trochę bawi mnie to, że Frank aż tak bardzo obawia się Gerarda. Rozumiem, że po raz pierwszy spotkali się w niezbyt sprzyjających okolicznościach, a starszy Way nie zachował się wobec niego jakoś specjalnie uprzejmie, ale bez przesady - Gerard nie mógł być aż tak przerażający. Już czuję w powietrzu to frerardowe napięcie... ;p
OdpowiedzUsuńW sumie od samego początku tego opowiadania wydarzenia potoczyły się fajnie, może nie jakoś szczególnie zaskakująco, ale tak w sam raz. Nie lubię tylko, kiedy rozdziały kończą się w takich momentach. Potem tylko w kółko zastanawiam się, co będzie dalej i co będzie dalej. I w tym przypadku jest tak samo. Już chcę przeczytać kolejną część.
Tak więc weny życzę i czekam.
xx